środa, 26 marca 2014

Patagonia II - Kraina lodu

Ciężko jest podróżować, kiedy każdy kolejny pejzaż chwyta za serce i nie pozwala odwrócić od siebie oczu. Kiedy każde mijane miejsce jest tym najpiękniejszym na świecie i nic nie może się z nim równać. Kiedy umysł każe iść naprzód, ale ciało nie reaguje, przekonane że już dotarło do celu swojego wędrówki. Niemal na każdym zakręcie oglądałem się za siebie, świadom że może już nigdy nie będzie mi dane zobaczyć czegoś równie pięknego. A jednak kilka kroków dalej natura chwaliła się kolejnym cudem, jak czarodziej zwlekający z pokazaniem swoich najlepszych sztuczek.

Park Queulat był jednym z tych miejsc, gdzie powiedziałem “to już to, nie ma sensu dalej szukać, nic się z tym nie może równać”. Park absolutnie dziewiczy, pełen już nie uroku, a czystej magii. Nie bez powodu jeden ze szlaków turystycznych nazywa się Bosque encantado, zaczarowany las. Uchyla on rąbka tego, co kryje się w tej niemal nieznanej człowiekowi puszczy. Szlak jest podróżą przez milion odcieni zieleni; przez mchy i pnącza; przez drewniane mostki nad krystalicznie czystymi strumieniami; przez nierealną kompozycję wody i roślin. Na końcu tej drogi znajduje się dolina otoczona skałami. Z ich ścian spływają potężne wodospady do mlecznobiałego źródła, nad którym góruje dostojny lodowiec.



Ledwie opuściliśmy te widoki, a już dzień później zatęskniliśmy do nich i zawróciliśmy, by jeszcze raz dać się porwać magii parku. Odwiedziliśmy kolejną skrywaną przez niego perłę - Ventisquiero colgante, przewieszony lodowiec. To miejsce, w którym rozległy lodowiec osadzony na szczytach czarnych skał, schodzi do szerokiego żlebu i wyrzuca w głąb doliny strumienie wody w postaci niezliczonych wodospadów. Rodzi się w tym miejscu niespokojna rzeka, która z morderczą siłą toruje sobie drogę do oceanu. Nie widzieliśmy w tym miejscu turystów, poza jednym człowiekiem medytującym na drewnianej ławeczce punktu widokowego. Miałem wrażenie, że długo zwlekał z opuszczeniem tego miejsca, świadom że tęsknota już zawsze będzie mu kazała tu wracać.

Na ten trekking wybraliśmy się z parą, która podwiozła nas na stopa. Oboje byli przodkami Indian z plemienia Mapuche, rdzennych dla obszaru dzisiejszego Chile. Nie ma już czystej krwi Mapuche, wszyscy posiadają jakąś domieszkę Hiszpańską, chociaż wyraźnie odznaczają się ciemniejszą karnacją. Jednak to nie kolor skóry jest tym, co najbardziej odróżnia ich od potomków europejczyków. Hector i Aimara co rusz zatrzymywali się na drodze, pokazując nam znane sobie gatunki ziół i roślin. Potrafili podać nazwę i zastosowanie lecznicze niemal wszystkiego, co wyrastało z gleby. Mapuche w języku ludowym oznacza “Lud Ziemi”, a wiedza którą posiadali ci zaślubieni Matce Ziemi Indianie, do dziś jest wysysana z mlekiem przez ich potomków. Kilka godzin spędzonych z Hectorem i Aimarą pokazały mi, jak znakomicie znali i rozumieli kraj, z którego pochodzili. Od razu pomyślałem o Kanadyjczykach i ich nieufności do wszystkiego, co nie pochodzi z supermarketu. Stojąc spragnieni przed wytryskającym ze skały, najczystszym górskim źródle, zamiast napić się z niego, wolą poczekać na okazję pójścia do sklepu i kupienia wody Evan, w plastykowej butelce przywiezionej z Francji.


Następnym etapem podróży było Coyhaique, miasto które bez wahania uznałem za stolicę południowego Chile. Nie jest to żadna metropolia, ale posiada lotnisko, supermarkety, hotele, wypożyczalnie samochodów. Miasto, które bez problemu można przejść pieszo, a jednak jest wyspą cywilizacji wśród ledwo tkniętej przez człowieka dziczy. Złapaliśmy tam trochę oddechu, odpoczęliśmy od wilgoci otoczenia, posiłków z ryżu i soi, kąpieli w wodzie spływającej z lodowców. Tymczasem ze smutkiem myślałem o tym miejscu, które jest skazane na zagładę ze strony przemysłu turystycznego. Fakt posiadania tego zalążka infrastruktury w postaci lotniska i kilku hoteli, przy jednoczesnej bliskości wciąż mało znanych skarbów natury, musi zaowocować nadejściem choroby, która zniszczy to miejsce i jego okolice. Ten rejon już jest na celowniku dużych agencji turystycznych. Gdy ludzie zaczną szukać alternatywy dla zatłoczonego Puerto Natales, o którym jeszcze kilkanaście lat temu mało kto słyszał, odnajdą Coyhaique i rozsadzą je od środka. Z oazy spokoju jaką jest teraz, zamieni się w natrętne miasto, napastliwie oferujące wycieczki, noclegi i sprzęt turystyczny, a na ławeczce przy Ventisquiero Colgante, na której samotnie siedział medytujący mężczyzna, stanie taras hotelu Mariott Ventisquiero Lodge.

W drodze na południe od Coyhaique podwiózł nas farmer swoim traktorem z pustą, po sprzedanym w mieście drewnie, przyczepką. Prosty, przemiły człowiek zaskoczył nas dwoma rzeczami. Po pierwsze, jego życie toczyło się na okręgu o średnicy 30 km, z jedną 200 kilometrową wyprawą zagraniczną do Argentyny. W ciągu dwóch ostatnich dni widzieliśmy więcej świata, niż on w przeciągu całego swojego życia. Po drugie, ten okrąg na którym toczyło się jego życie, był w większości jego własnością. Posiadał dziesiątki hektarów terenu, setki sztuk bydła i tysiące owiec, o łącznej wartości liczonej w setkach tysięcy dolarów. Nie był tego pewny, ale dopuszczał założenie, że może być milionerem. Nie sprawiał też wrażenia, jakby wiele go to obchodziło. Ziemia była w rodzinie od dziada pradziada, z każdym pokoleniem trochę się rozrastała, inwentarz się mnożył, a on zajmował się tym jak go nauczył ojciec i jak on później nauczył swojego syna. Co więcej, wcale nie byli najbogatszymi w okolicach. Cały ten rejon rozległych pastwisk należał do niewielkiej grupy osób, która osiedliła się tam, gdzie nikt inny nie chciał, a której później nikt stamtąd nie wygonił. Grupa milionerów w podartych portkach.

Tymczasem pejzaż, od wyjazdu z parku Queulat, znacznie się zmienił. Las deszczowy i ciemne skały górujące nad rozległą puszczą zostały zastąpione pastwiskami na niewielkich wzgórzach. Ustał deszcz, a w jego miejsce pojawił się wiatr świszczący w trawie i przeganiający chmury po jaśniejszym teraz niebie. Tylko tu i ówdzie, z niemal równego terenu wystrzeliwały pojedyncze skały. Pośród takiego krajobrazu, nagle pojawiło się naszym oczom niewielkie pasmo górskie na Zachodzie. Pokryte śniegiem i lodem postrzępione szczyty o alpejskich rysach, oraz otaczające je kręgiem niższe góry, o łagodniejszych stokach. Wyglądało to jak potężna forteca o strzelistych wieżach, którą ogradzały mury obronne. Kierowca wyjaśnił nam, że to Cerro Castillo, Góra Zamkowa. Ten szczyt posiada magnetyczny urok. Zarazem piękny i groźny, widoczny z każdego punktu otaczających go równin, nie daje przejść obok siebie obojętnie. Podjęliśmy błyskawiczną decyzję. Podziękowaliśmy kierowcy, który ledwie kilkanaście minut wcześniej zabrał nas z drogi, wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy iść w stronę góry.

Większość pierwszego dnia trekkingu zabrało przejście zalesionych równin, oddzielających pasmo górskie od drogi. Po nich przyszło strome, trzygodzinne podejście na przełęcz. Nawet gdybyśmy szli cały dzień po płaskim terenie i bez bagażu, dla Nadii byłby to największy trekking życia. Tymczasem przechodziła chrzest bojowy z dwudziesto-kilogramowym plecakiem na dużej stromiźnie i nie pisnęła słowa. Na zaśnieżonej przełęczy widoki wynagrodziły nam trud podejścia. Stanęliśmy we wrotach do królestwa skały i lodu, a mroźny wiatr świszczał nam w uszach. Zapatrzeni w mijany z bliska lodowiec zeszliśmy do doliny i rozbiliśmy się namiotem w widłach rzeki, gdzie rozpaliliśmy duże ognisko. Niesamowite, że przez cały ten czas nie spotkaliśmy po drodze żywej duszy.


Drugiego dnia podeszliśmy do mlecznoniebieskiej laguny. Tutaj dopiero spotkaliśmy dwójkę turystów, którzy okazali się Rosjanami. Dziewczyna mówiła biegle po polsku i niespodziewanie, na tym niedostępnym odludziu mogłem porozmawiać w ojczystym języku. Przy lagunie szlak praktycznie się urywał i musieliśmy wspiąć się po stromym zboczu, po osuwających się spod nóg kamieniach. Podczas podejścia Nadia uszkodziła sobie stopę, ale adrenalina i widoki powodowały, że jeszcze tego nie czuła. Kiedy wyszliśmy na szczyt osuwiska, w końcu stanęliśmy przed tronem cesarza, twarzą w twarz z majestatycznym Cerro Castillo. To był moment, w którym poczułem, że dotarłem do celu swojej tułaczki. Dwie Ameryki, miesiące pracy, tysiące kilometrów busami i na stopa, a w końcu marsz z plecakiem, żeby dotrzeć do miejsca, które wreszcie zaspokoiło dręczący mnie od dawna głód. Cerro Castillo emanowało mistyczną potęgą.

Nie zdaliśmy sobie sprawy jak długo kontemplowaliśmy widoki, aż do momentu gdy Słońce zaczęło chować się za horyzontem. Rozpoczęliśmy szybkie zejście z przełęczy przy świetle czołówek, ale kiedy ciemność zapanowała na dobre, zgubiliśmy szlak i musieliśmy rozbić się na pierwszej napotkanej na stoku płaszczyźnie. Nie było w okolicy wody, a do jedzenia mieliśmy tylko ryż i zupki chińskie których nie mogliśmy ugotować, więc głodni położyliśmy się spać i głodni wstaliśmy. Następny dzień wystawił nas na ciężką próbę. Nadii zaczęła dokuczać opuchnięta stopa, byliśmy zmęczeni brakiem jedzenia i wody. Z godziny na godziny Nadia czuła się gorzej, aż nie była w stanie przejść kilkudziesięciu metrów bez odpoczynku. Mieliśmy do pokonania jeszcze dziewięć kilometrów równin dzielących nas od wioski. Wziąłem od Nadii plecak, ale obładowany łącznie czterdziestoma kilogramami, o pustym brzuchu, włóczyłem nogami jak skazaniec idący na stryczek.

Mimo trudności dotarliśmy do wioski i spędziliśmy resztę dnia leżąc na ziemi, topiąc w ustach kolejne tabliczki czekolady i popijając je winem. Naszym następnym celem było dużo bardziej turystyczne Puerto Tranquilo, leżące nad największym chilijskim jeziorem Lago General Carrera, dzielonym z Argentyną. Wynajęta motorówka dowiozła nas do wyrastających sponad tafli jeziora Cuevas de Marmol. Marmurowe jaskinie o cudownych kształtach rzeźbionych przez wodę, które odsłaniają się gdy obniża się poziom jeziora, są kolejną z pereł Patagonii. Ja tymczasem nie mogłem oderwać wzroku od skały, której kształt, tekstura i położenie tworzy z tego miejsca raj wspinaczkowy. Dużej później dowiedziałem się, że zwiedzaliśmy jaskinie krótko po przeprowadzonych w tym rejonie zawodów we wspinaczce bulderowej.

Po wizycie w Puerto Tranquilo stanęliśmy przed dylematem. Zbliżaliśmy się powoli do lodowców, zamykających dalszą drogę na Południe po tej stronie Andów. Musieliśmy zacząć myśleć o przekroczeniu gór i kontynuowaniu drogi po stronie Argentyńskiej. Z miejsca w którym się znajdowaliśmy, odbijała ostatnia droga na Wschód i powinniśmy natychmiast nią podążyć. Tyle że nie mieliśmy już żadnej gotówki, a w tych rejonach bankomaty nie stoją przy każdym supermarkecie. Z dwóch najbliższych, jeden był oddalony o dwa dni drogi na Północ, drugi o dzień na Południe. Od razu przyszedł mi do głowy plan, który na wpół świadomie układał mi się w myślach sam już od dłuższego czasu: zapomnieć o wiodącym na Wschód asfalcie, jechać na Południe do Cochrane, skorzystać z bankomatu, kontynuować tym samym kursem aż do Villa O’Higgins, gdzie kończy się droga, przeprawić się z rybakami przez rzekę i ocierając się o Campo de Hielo, wielką lodową pustynię, przeprawić pieszo przez góry i dojść aż do położonego po stronie Argentyńskiej El Chalten. Jeśli tylko dowiemy się wpierw, co się dzieje z puchnącą stopą Nadii...

poniedziałek, 10 marca 2014

Patagonia I - Między wodą a ogniem


Znasz to uczucie, kiedy coś o czym zawsze marzyłeś nagle samo wpada ci do rąk, a ty stoisz jak kołek nie wiedząc co z tym zrobić? Piękna Chilijka zapytała mnie czy nie chciałbym jej towarzyszyć w wyprawie do Patagonii, do parku Torres del Paine, zaliczanego do cudów natury i jednego z najpiękniejszych miejsc na świecie. Jedyne co musiałem zrobić, to entuzjastycznie przytaknąć, ruszyć głową żeby zdobyć trochę grosza, kupić bilet na samolot i cieszyć się najpiękniejszymi chwilami życia. Zamiast tego spojrzałem na nią zaskoczony, odbąknąłem coś o braku pieniędzy i zaproponowałem podróż na stopa. Na szczęście nie udało mi się całkowicie zrujnować wyprawy życia. Los lubi sprzyjać nawet największym idiotom. Takim, którzy widząc most nad rzeką przez którą chcą się przedostać, rąbią most na kawałki i budują sobie tratwę.

Stopa zaczęliśmy łapać w Puerto Montt. To miasto jest bramą do białej plamy na mapie turystycznej Chile. Chociaż geograficznie Puerto Montt leży mniej więcej w połowie długości Chile, zwykle mówi się o tym rejonie jako o południu kraju. Najbardziej turystyczna część Patagonii, czyli park Torres del Paine, Ushuaia i Ziemia Ognista to już tzw. “koniec świata”. Wystarczy jednak połączyć te dwa punkty na mapie żeby doszukać się brakujących 1500 km, o których większość przewodników turystycznych milczy. Zasięgnąłem języka w tej sprawie i dowiedziałem się, że ten dystans można pokonać drogą zwaną Ruta 40, wiodącą przez argentyńską pampę, czyli przez setki kilometry bezdroży. A co znajduje się po stronie chilijskiej? Tutaj pojawiały się rozbieżne informacje. Przeważał pogląd, że tam nie ma dróg. Owszem, jest kilka wiosek rybackich, ale żeby się do nich dostać trzeba przeprawiać się łódkami. Inni twierdzili, że da się przejechać samochodem na Zachód od Andów, ale tylko do jakiegoś punktu, bo dalej zaczynają się wieczne lody. To była tzw. Carretera Austral, czyli droga południowa. Jechać tam na stopa? Wariactwo, tam może przejeżdżać jedno auto dziennie, a i to nie każdego dnia. Wybraliśmy tą drogę.

Łapanie stopa z Nadią z początku przypominało zatrzymywanie taksówki na Manhattanie. Ledwo wychyliła rękę, już parkowało obok niej auto. Pierwszymi kierowcami którzy nas podwieźli, było dwóch młodych pracowników wieży kontroli lotniczej w Puerto Montt. Jechali na tzw. “ferię” do wioski o nazwie Lenka i zaproponowali żebyśmy im towarzyszyli. Feria okazała się chilijskim odpowiednikiem naszego odpustu. Różni się tym, że jest pozbawiona religijnego kontekstu. Jest to święto wioski, którego datę ustala stolica regionu w taki sposób, żeby w każdy weekend lata w jakieś wiosce regionu trwało święto. Poza tym we wszystkim przypominała odpust. Występ zespołu gospodyń wiejskich, regionalne jedzenie, tanie błyskotki i mnóstwo alkoholu. Zamówiliśmy dwa duże curanto, typowe dla południa Chile. Są to ostrygi, mięso, ziemniaki i warzywa, wędzone w wykopanej w ziemi i wyłożonej rozgrzanymi kamieniami dziurze.

Gdy opuściliśmy ferię, było już zbyt późno żeby łapać dalej stopa. Pożegnaliśmy się z chłopakami i ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. Nie dalej niż kilometr za miastem, zobaczyliśmy deltę niewielkiej rzeki wpadającej do Pacyfiku. Duży, płaski teren, niemal pozbawiony roślinności, z pięknym widokiem na ocean. Rozbiliśmy się namiotem w miejscu nie widocznym z drogi, znacznie oddalonym od spokojnych fal Pacyfiku, ale znajdującym się w bliskim sąsiedztwie rzeki, w której wzięliśmy wieczorną kąpiel. W nocy obudziła mnie Nadia, zaniepokojona jakimś dźwiękiem. Zdawało jej się, że słyszy plusk wody podpływającej pod namiot. Długo starałem się ją zbyć, niechętny do wyjścia ze śpiwora. Tłumaczyłem że ciemność płata jej figle, że słyszy wiatr, rzekę, itp. Nalegała jednak, więc skapitulowałem i wyszedłem z namiotu. Wróciłem szybciej niż myślałem.
“Nadia, wstawiaj. Musimy uciekać”.
“Co się stało”?
“Przypływ. Zaraz będziemy pod wodą”.
Wyskoczyła z namiotu. Zebraliśmy rzeczy w kupę i wyrzuciliśmy plecaki na zewnątrz. Wyciągnąłem z ziemi śledzie namiotu. W środku nocy, na gaciach, z dużymi plecakami, trzymając we dwójkę rozłożony namiot, uciekaliśmy od depczących nam po piętach wód przypływu. Zatrzymaliśmy się dopiero blisko drogi, gdzie było więcej roślinności i gdzie byliśmy poza zasięgiem oceanu. Tam rzuciliśmy się na ziemię i zanieśliśmy śmiechem myśląc o naszej “wielkiej ucieczce”. Gdyby Nadia mnie nie obudziła, zrobiłyby to dopiero delfiny.

 

Następnego dnia dotarliśmy na stopa do miejsca, gdzie faktycznie kończy się droga na południe. Patrząc na mapę, na postrzępiony kawałek terenu, na którym ocean spotyka się z górami, nasz projekt wydawał się całkowicie szalony. Okazało się jednak, że podróż przez te tereny przypominała chodzenie w ciemności ze świecą. Po każdych dwóch krokach odsłaniał się kolejny fragment drogi. Gdy nie mogliśmy już kontynuować drogą lądową, dalej zabierał nas prom. Musieliśmy odbyć trzy przeprawy. Nie płaciliśmy za żadną, bo płaciło się od samochodu. Po drodze zapoznawaliśmy się z pasażerami promu. To byli głównie młodzi ludzie, podczas swojej wielkiej wyprawy na południe. Najwięcej było rowerzystów, kilku autostopowiczów, a nawet jeden śmiałek wybierający się w wielomiesięczną, pieszą wyprawę. Aut było niewiele i rzadko należały do turystów. Obcokrajowców było dwóch - ja i Amerykanin John.

W przeciągu dwóch kolejnych dni spędziliśmy kilkanaście godzin na wodzie. Noc zastała nas w rybackiej wioseczce Hornopiren, gdzie czekaliśmy na odpływający raz dziennie prom. Na nim przeżyliśmy sztorm, stłoczeni z kilkunastoma osobami w maleńkiej kajucie. Ze szpary w drzwiach co raz chlustała woda, z podawanej w kółku butelki chlustało wino. Promem przewożono kilka aut i myśleliśmy, że ich kierowcy zlitują się nad nami i po przycumowaniu do brzegu od razu zabiorą nas w dalszą drogę, ale sztorm musiał popsuć im humory. Pognali, nie oglądając się za siebie. Za nimi pojechali rowerzyści. Kilku autostopowiczów stanęło skonsternowanych w grupce. Ja z Nadią ruszyliśmy pieszo przed siebie.

 

Szliśmy drogą gruntową przez las deszczowy. Otaczała nas roślinność, jakiej jeszcze nie znałem. Olbrzymie, porośnięte mchem drzewa, gigantyczne paprocie, liście nalca dwukrotnie większe od korpusu człowieka. Cała roślinność tryskająca zdrową, soczystą, jaskrawą zielenią. Gdzieś w głębi tej zieleni las tętnił życiem. Słychać było egzotyczny śpiew ptaków, krótkie, przerywane wrzaski małp. Nie pokazywały nam się jednak, a gąszcz roślinności grubym murem bronił wejścia do tego magicznego świata, nakazując trzymać się drogi i nie wychylać zbyt daleko wścibskiego nosa. Szliśmy we dwójkę, przez tą krainę ograniczoną od Północy i Zachodu oceanem, od Wschodu górami, od Południa wiecznym lodem. Zabiło we mnie serce odkrywcy, puściły wodze wyobraźnia. Poczułem się jak bohaterowie “Lądu zapomnianego przez czas”, gdy ich oczom po raz pierwszy ukazała się odcięta od świata, prehistoryczna wyspa.

To miejsce okazało się parkiem Pumalin, wykupionym przez amerykańskiego multimiliardera Tompkinsa. Ciche odsprzedawanie terenów w Chile amerykańskim inwestorom to proces trwający od dawna na dużą skalę i dopiero w ostatnim czasie pojawił się przeciw niemu głos protestu w postaci kampanii “Patagonia sin represas”. Sprzedaż Amerykaninowi jednego z największych klejnotów Chile, parku Pumalin, odebrano jako bolesny cios. Okazało się jednak, że Tompkins nie zamienił parku w olbrzymią elektrownię wodną, jak to miało miejsce w innych częściach Patagonii. Wręcz przeciwnie, nie dokonał żadnej inwestycji w tym miejscu, pozostawił park praktycznie nienaruszony. Nie tylko nie powstaje tam żadna elektrownia, nie ma tam też hoteli, stworzono niewiele szlaków turystycznych. Sam właściciel dostaje się do wybudowanej gdzieś w głębi hacjendy helikopterem. Kontrowersyjna sprawa. Czy oznacza to, że park znajduje się w rękach chciwca, który w oblicza wojny o wodę pitną zawłaszczył sobie ten najbogatszy na świecie rejon? Czy też Amerykanin zapobiegł powstaniu w tym miejscu wielkich inwestycji i uchronił ten skrawek ziemi przed niszczycielską działalnością człowieka?

 

W obliczu piękna parku, postanowiliśmy iść pieszo do następnej, położonej o dwa dni drogi wioski. Nie łapaliśmy stopa, a jednak stop złapał się sam. Zatrzymał się przed nami pick up robotników drogowych i niewiele myśląc wskoczyliśmy na pakę. Oglądając z niej mijane wodospady zaklinaliśmy się, że w drodze powrotnej zatrzymamy się w parku na dłużej. Przepiękny zachód Słońca oglądaliśmy już z wioski Chaitén. Ta miejscowość jest znana za sprawą wulkanu o tej samej nazwie, który po 9500 lat uśpienia wybuchł w 2008 roku. Ludność zdążono ewakuować, ale erupcja wywołała olbrzymie spustoszenie w roślinności, zwierzętach i budynkach, na długie lata zmieniając panoramę okolicy. W rozmowie z Nadią doszliśmy do wniosku, że Polska i Chile mają ten wspólny mianownik, jakim jest zagrożenie ze strony sąsiednich mocarstw. My od zawsze zmagaliśmy się z ambicjami imperium, oni z potęgą wulkanów i oceanu.

 

Nasz obóz rozbiliśmy po dramatycznym poszukiwaniu wolnego skrawka terenu w puszczy, przy ponaglających grzmotach zbliżającej się burzy. Przyzwyczajaliśmy się do deszczu, który przez długi czas był naszym towarzyszem podróży. W tych rejonach przypada ponoć średnio trzysta sześćdziesiąt dni deszczowych rocznie, podczas gdy na Północy są to dwa dni w roku. Burza trwała całą noc, a towarzyszyły jej niepokojące dźwięki puszczy. Zupełnie jakby trwał tam wielki bal nieznanych nam gatunków zwierząt, na który nie zostaliśmy zaproszeni.

Rano wróciliśmy na drogę, na której coraz częściej można było zobaczyć asfalt. Mieliśmy okazję skonfrontować z prawdą mit o tym, że w tych rejonach nie przejeżdża więcej niż jedno auto dziennie. Okazało się to bajką, bo niemal każdego dnia doliczaliśmy się dziesięciu aut, czasem nawet nie starczało nam palców u dłoni do ich liczenia. Zwykle rano ruszaliśmy marszem, co kilka godzin udało nam się przejechać kilkanaście kilometrów na pace auta, a nasza średnia prędkość pozwalała nam na rywalizację z rowerzystami. Po trzech dniach od opuszczenia promu, wciąż widywaliśmy te same twarze. Podrzucali nas zwykle robotnicy drogowi, którzy opowiedzieli nam o wieloletnim projekcie zbudowania porządnej, asfaltowej drogi na całym pokonywanym przez nas odcinku. Myśl o tym pomagała przetrwać wielogodzinne wyczekiwanie hałasu silnika. Byliśmy sami na wyboistej, gruntowej drodze, otoczeni puszczą, w miejscu gdzie pewnie już niedługo pojawi się ruchliwa autostrada.

 

Ta sama myśl pomogła nam przetrwać pobyt w Santa Lucia - wiosce, którą okrzyknęliśmy “piekłem autostopowiczów”. Dotarliśmy tam zmarznięci i przemoknięci, gotowi zapłacić za nocleg, żeby trochę się ogrzać. Jedyny hotel w wiosce, którym była wiejska chata z kilkoma dwupiętrowymi łóżkami w niewielkim pokoju, był pełny. Mieliśmy wrażenie, że we wiosce przebywa tyle samo autostopowiczów i rowerzystów, co mieszkańców. Szczęśliwie zostaliśmy zaproszeni do domku letniskowego rodziny z Santiago, która co roku przyjeżdżała w to miejsce na ryby. Ogrzaliśmy się przy kominku, zjedliśmy wspólnie kolację, pozwolili nam rozbić się w ogródku i dostarczyli suche drewno na ognisko. Rano wyruszyliśmy na drogę i doszło do nas, czemu w wiosce jest tak dużo podróżników. Po prostu nie dało się z niej wydostać. Nie było autobusu, nie było samochodów, była grupa kilkunastu autostopowiczów z kciukami wystawionymi nad pustą drogą. Dalej ruszyliśmy na piechotę. Zrozumieliśmy, że przed nami długa podróż.

 

sobota, 22 lutego 2014

Pamiętnik pisany w puszczy


30 maja 2013

Leżę w hamaku nad hostelowym basenem. Liście palmy chronią mnie przed dokuczliwym Słońcem. Uporałem się z obowiązkami pracy w hostelu wcześnie rano, żeby spędzić leniwe popołudnie z dziewczyną, która teraz opala się na trawce obok. Oboje mamy w ręku po szklance świeżo wyciśniętego soku z arbuza z dodatkiem wódki, na którego powierzchni leniwie dryfuje liść mięty. Waham się pomiędzy wskoczeniem do basenu, dołączeniem do dziewczyny, a zagraniem partyjki ping ponga. Spoglądam z namysłem na liść mięty w szklance. Podoba mi się jego styl, jego filozoficzny bezruch. Ma w sobie coś, co warto naśladować. Zostaję w hamaku.

Wtedy uderza mnie podmuch zimnego wiatru. „Wszystko w porządku?! Potrzebujesz pomocy?!” Oczywiście było mi lepiej bez tego wiatru wzburzającego mi drinka, ale nie żebym od razu potrzebował pomocy. Wystarczy że wstanę i wskoczę do wody. Kolejny podmuch lodowatego wiatru. Wiatr jest zbyt zimny jak na lato w Chile. Zaczynam rozumieć co się dzieje i już wiem co robić. Ignorować wiatr, rozłożyć się wygodniej w hamaku i upić porządnie zanim się rozbudzę. „Pierre! Jesteś tam?!” Poczułem naparcie na pęcherz. Może ten drink jednak nie był dobrym pomysłem... Popołudnie zaczęło tracić swoją aurę spokoju i relaksu. Pomimo Słońca jest mi zimno, coś wali mnie po policzku, dokoła wydzierają się ludzie, a mi chce się szczać. Co gorsza ta potrzeba może być sygnałem od mojego prawdziwego pęcherza, nie tego wyśnionego. Lepiej nie załatwiać się we śnie, grozi pobudką w mokrym śpiworze. Otwieram oczy. Namiot ugina się rozrywany przez wiatry. O wietrze zwykle mówi się w liczbie pojedynczej, ale ja mam do czynienia z czterema grającymi w przeciąganie liny używając ścian mojego domostwa. Mam nadzieję, że walka skoczy się patem, a mój namiot utrzyma się w pionie.

Gramolę się do wyjścia i rozsuwam zamek. O kur… Na zewnątrz szaleje zamieć. Przed namiotem uzbierała się już kilkunastocentymetrowa powłoka śniegu, ale widzę że na tym się nie skończy. Chociaż widoczność jest niewielka, przez ciemność nocy i śnieg wyraźnie przebijają strumienie świateł. Z wykrzykiwanych zdań wnioskuję, że kilku osobom runął dach na głową i teraz sąsiedzi pomagają im rozstawić namioty na nowo. Zmagam się przez moment z własnym sumieniem, które każe mi wyjść i pomóc pozostałym, ale wygrywam walkę i wczołguje się z powrotem do środka. Zakładam zimową kurtkę, wsuwam się do śpiwora i przykrywam dwoma kocami. Znów jest mi ciepło, mogę wrócić na hamak by dokończyć drinka z sokiem z arbuza i miętą.

Gdy budzę się o szóstej, wokoło panuje spokój. Wiatr ustał, a śnieg uszczelnił namiot od zewnątrz, przez co w środku panuje względne ciepło. Dłużej niż zwykle przebieram w ciuchach, nie wiedząc co założyć na dzień sadzenia drzew w białym puchu. Koncentruję się na zabezpieczeniu przed zimnem stóp i nóg. Góra i tak się rozgrzewa podczas pracy, a dłoniom nic nie pomoże. Otwieram namiot i rzucam okiem na zewnątrz. Nie rozpoznaję krajobrazu, zupełnie jakby w nocy huragan zabrał mnie gdzieś hen daleko na Północ. Wyciągam nogawki spodni z cholew butów i szczelnie oklejam wokoło taśmą montażową, żeby śnieg nie dostawał się do środka. W świeżym puchu zapadam się po kostki. Tylko pomyśleć, że jeszcze wczoraj cieszyłem się promieniami majowego Słońca. Widocznie rozłożona na ringu Zima tylko czekała aż Wiosna odwróci się plecami, by znokautować ją jednym szybki ciosem i jeszcze raz zatriumfować.

W przyczepie pełniącej funkcję kuchni wyglądamy jak skazańcy wiezieni do łagrów. Nikt nie chce stać przy drzwiach, przepychamy się o miejsce blisko pieca. “A co tobie przyniósł Święty Mikołaj?” pyta mnie Jim. Nie wiem jak Australijczyk zniósł taką noc, ale doceniam że wciąż ma ochotę żartować. “Syfilis”, odpowiadam. Po śniadaniu gromadzimy się na placu przed przyczepą, gdzie szef obozu organizuje zebranie. Takie zebrania nie odbywają się na co dzień, ale i Gwiazdka nie jest byle jaką okazją. Przemówienie szefa jest pełne łagodności i wyrozumiałości. Dziesięć lat zarządzania pracownikami w buszu nauczyło go kiedy nakazywać strzelać do tchórzy uciekających z linii frontu, a kiedy być dobry wujkiem Stalinem, opiekunem rodzin. Mówi żeby wszyscy, którzy stracili tej nocy namioty zgłosili się do niego, a on zorganizuje im nocleg w własnej przyczepie, wolnym namiocie lub pozna go z ładną dziewczyną mającą miejsce w śpiworze. Mówi też, że mamy dużo szczęścia z pogodą, bo dzień takiego zimna powybija owady i przez przynajmniej dwa następne tygodnie nie będziemy musieli się o nie martwić.

Dzień spędziłem klucząc bez pomysłu pomiędzy śnieżnymi zaspami, zapadając się w lodowatej wodzie i rozcierając pękającą od zimna skórę dłoni, ale fakt faktem że nie ugryzł mnie ani jeden komar. Popołudniem zebraliśmy się w sześciu w moim namiocie. Nauczony doświadczeniem poprzedniego sezonu namiot kupiłem duży, sześcioosobowy, na tyle wysoki że można się było w środku wyprostować. Ułożyłem w nim dwuosobowy, królewski materac, a obok postawiłem składane krzesło. Nad dachem przewiesiłem solidną płachtę, która chroniła go od deszczu. Drugą rozłożyłem pod podłogą, by izolować od zimna i nie przepuszczać wilgotności. Z początku znajomi śmiali się, że powinienem jeszcze wykopać fosę dokoła, ale teraz doceniali moją przezorność. Mój namiot był twierdzą gotową na oblężenie kanadyjskiej pogody.


10 czerwca 2012
(rok wcześniej)

Szedłem w stronę namiotu z niepokojem. Dzień wcześniej, kiedy wszyscy byliśmy w pracy, obóz odwiedził i splądrował niedźwiedź. Znęcony zapachami porozrywał wiele namiotów szukając bezmyślnie zostawionego w środku jedzenia, pasty do zębów, czy dezodorantu. Wystarczy że w jednym coś znalazł, żeby wiedziony logiką zaczął sprawdzać wszystkie dokoła. Teraz, wracając z pracy słyszałem już wściekłe krzyki osób, do których namiotów dobrał się dzisiaj. Czyli nasz obóz już stał się dla niego stołówką Armii Zbawienia. Z daleka zobaczyłem swój namiot, stojący samotnie z dali od innych, nietknięty. Zadowolony podszedłem bliżej… cholera. Dokładnie naprzeciwko mojego namiotu sypialnego, miałem rozstawiony drugi, lekką górską jedynką, w której trzymałem cały swój bagaż, żeby nie spać w jednym namiocie z mokrymi, śmierdzącymi ciuchami. I to właśnie ten zapach skusił niedźwiedzia do rozerwania całej bocznej ściany i sprawdzenia co tak cuchnie.

Położyłem się spać w smętnym nastroju. Żal mi było straconego namiotu, technicznego, ważącego mniej niż kilogram, z którym wiązałem duże nadzieje w przyszłych podróżach. Tym bardziej, że namiotem który ocalał był ciężki egzemplarz słabej marki, nieporęczny, kupiony za dwadzieścia dolarów od pary Francuzów. To właśnie w nim zasypiałem na dmuchanym materacu, kiedy usłyszałem hałas w pobliżu ucha. Spałem dość daleko od reszty obozu i byłem przyzwyczajony do absolutnej ciszy, rzadko tylko przerywanej przez szybkie, gwałtowne ruchy wiewiórek. Teraz słyszałem powolne stąpanie i niuchanie. Skubaniec! Nie miał wstydu i wrócił na miejsce zbrodni dokończyć dzieła. Pamiętam, że kiedy byłem w Yellowstone na jednym z kempingów grizzly zaatakował trzy osoby w trzech różnych namiotach, zabił jedną z nich i uciekł dopiero po spotkaniu yankesa z Colorado, który słysząc jak ten wdziera mu się do namiotu, zaczaił się i uderzył go w nos. Wiedziałem więc co mam robić. Tyle, że mój niedźwiedź nie był wygłodniałym grizzly, tylko ociężałym brunatnym, który urządził sobie dwudniową biesiadę na nasz koszt. Poza tym szkoda mi było drugiego namiotu i nie chciałem czekać aż go rozerwie. Kiedy usłyszałem że jest przy samej ścianie i dzieli nas tylko materiał namiotu, przykucnąłem i naparłem na niego z całej siły barkiem. Myślałem że przy pierwszej przeszkodzie ucieknie i dobierze się do któregokolwiek z pozostałych, jeszcze stojących pięćdziesięciu namiotów. Usłyszałem kilka kroków, po których nastąpiła cisza. Niedźwiedź musiał być zaskoczony. Nie wiedział co znajduje się w środku namiotu, ale jeszcze nie widział dla siebie zagrożenia. Usłyszałem, że znowu się zbliża. Wtedy położyłem się na plecach i kiedy ten przejechał łapą po płachcie namiotu, kopnąłem na oślep. Wreszcie zrozumiał że o ten namiot będzie musiał zawalczyć, więc odpuścił sobie i odszedł.

Następnego wieczoru usłyszeliśmy ujadanie Murphy’ego, obozowego psa. Różniło się od jego zwykłego szczekania, kiedy wpatruje się chwilę w puszczę, rusza ujadając jakby coś gonił i jeśli nikt nie zwraca na niego uwagi, wraca okrężną drogą. Tym razem faktycznie był wściekły. Kiedy doszedłem do niego, pod drzewem pod którym ujadał zebrała się już duża grupa. Pokazywali palcem na górę. Na jednej z gałęzi uwieszony był nasz znajomy niedźwiedź, dużo mniejszy niż sobie wyobrażałem. Był przerażony i wcale mu się nie dziwiłem. Pomijając zamieszanie robione przez Murphy’ego, wpatrywało się w niego kilkadziesiąt osób których dopiero co pozbawił dachu nad głową. Nie był głupi, wiedział że siedzi po uszy w gównie. Ułożył się wygodnie na swojej gałęzi, przygotowując na długie oblężenie. Staliśmy tam dłuższy czas, ale kiedy wszyscy się już napatrzyli, znudziliśmy się i rozeszliśmy. Zasypiając słyszałem tylko Murphy’ego, który dzielnie pełnił straż nad swoim niewolnikiem. Dopiero późno w nocy rozbudził mnie huk strzału.

Nigdy więcej nie zobaczyłem tego niedźwiedzia. Szef obozu zapytany o huk, twierdził że wystrzelił w powietrze żeby go wystraszyć, ale nic innego nie mógł powiedzieć, bo za ten strzał groziły mu kłopoty. Ponoć tamtej nocy widziano go ze strzelbą i butelką wódki, mamroczącego “zabiłem skur….”. Ktoś odnalazł nawet schowane w krzakach ciało i kilku bydlaków porobiło sobie naszyjniki ze szponów. Mi było żal zwierzęcia, nawet jeśli zniszczyło mi i wielu moim znajomym namioty. Wiem, że nie zabito go dla zabawy. Niedźwiedzie mają taki węch i taką pamięć, że wracałby do naszego obozu, nawet gdyby wywieziono go setki kilometrów w głąb puszczy. Z drugiej strony to my byliśmy w tej puszczy gośćmi i powinniśmy respektować jej prawa. Jedyne które faktycznie respektowaliśmy, to “wygrywa silniejszy”.

15 czerwca 2012

Przyjeżdżając do miasta w dzień wolny wyglądaliśmy rozpaczliwie. Jechaliśmy kolumną czterech vanów, oblepionych skorupą błota. Wyczołgiwaliśmy się ze środka, ze smrodu w obliczu którego niejeden zrobiłby znak krzyża, a z którego my sami ledwo zdawaliśmy sobie sprawę. Mieliśmy na sobie najlepsze ciuchy, czyli te zawijane w siatkę i kładzione w suchym kącie namiotu, w rozpaczliwej próbie ratowania ich przed gniciem. Śmierdzieliśmy wódą po tradycyjnej, piątkowej libacji. Ściągaliśmy z dachu przywiązane do niego linami worki na śmieci, w których trzymaliśmy nasze ciuchy, i nieśliśmy je do pralni. Na drzwiach niektórych wisiała kartka “Sadzących drzewa nie obsługujemy”, inne z radością przyjmowały dziesiątki kilogramów ciuchów do wyprania, ale uprzedzały innych klientów o dniu i godzinie naszego przyjazdu. Nikt nam nie zazdrościł naszego życia. Wyglądaliśmy jak dzikusy, jak desperaci. Któregoś razu jadąc do miasta chcieliśmy zabrać z drogi łapiącego stopa menela, ale ten otworzył drzwi, zajrzał do środka i odmówił. My jednak czuliśmy się dumni z tego kim byliśmy. Byliśmy szaleni do tego stopnia.

Puszcza dała nam to, co zabrało nam miasto. Dla tych, którzy wychowaliśmy się w mieście i mieliśmy stopy bardziej przyzwyczajone do stąpania po asfalcie niż po piasku, ta praca zwróciła kontakt z Ziemią. To nam dawało satysfakcję. Poharatane palce, ciało uwalone błotem, mięśnie spalone od nieustannego wysiłku wyzwalały w nas pierwotną cząstkę natury. To był nasz wielki powrót na łono Matki. Obcowaliśmy z przyrodą, co rusz natykaliśmy się na dzikie zwierzęta, byliśmy wystawieni na kaprysy pogody od których nie mieliśmy gdzie uciec, w dużej części żyliśmy tak, jak kiedyś żył człowiek. I chociaż był to inny człowiek, niewiele mający z nami wspólnego, ciało było jakby zaprogramowane do takiego życia. Jakby wracała mu pamięć po długiej amnezji. Dlatego przyjeżdżając raz na tydzień do miasta i zderzając się z jego mieszkańcami dla których wyglądaliśmy jak banda obdartusów, myśleliśmy “Oni nie mają o niczym pojęcia”.


21 czerwca 2012

“Zapachniały nam wonne lasy. Zasmakował nam sen na skalistej ziemi. Namiot był szczelny, pogodne były dni. (...) Opaliło nas słońce, staliśmy się dzikusami, piliśmy wielkimi haustami nieskażoną pierwotność przyrody. Dobrze nam było w tym pijaństwie. Aż wstyd, że wzięliśmy ze sobą kupione w mieście zapasy żywności i konserwy. Za nami pozostała cywilizacja. Dokoła otaczała nas nieokiełznana puszcza (...)”.
Arkady Fiedler "Kanada pachnąca żywicą"

Obudziła mnie cisza. Był późny poranek dnia wolnego, obóz był opustoszały. Wszyscy pojechali jak co tydzień spędzić dzień w mieście i uzupełnić zapasy. Wyczołgałem się z namiotu. To był piękny dzień. Niedawno puściły w tych okolicach śniegi, w ciepłym, ale wciąż rześkim powietrzu czuć był wiosnę Północy, pachniało świerkiem. Miejsce naszego obozowiska, w dzień wolny od pracy, od porannego zamieszania i od wieczornego zmęczenia, miało swój urok. Na środku znajdował się duży, otwarty plac, a na nim dwie ciężarowe naczepy zaadaptowane na kuchnię i jadalnię, obok nich budka z generatorem prądu. Na wzgórzach wokół placu, poukrywane między drzewami przycupnęły namioty. Rzekłbyś że to dzika zwierzyna, przyczajona w gęstwinie, z pokusą ale i nieufnie obserwująca wodopój. Poza tym tylko las i jeziora. To miejsce było bramą do bezgranicznej puszczy Północy. Stąd był jeszcze odwrót. Jadąc cztery godziny na południe można było dojechać do Lake Superior i Thunder Bay, gdzie zaczynała się zaludniona część Ontario. Podążając na Północ (pieszo lub helikopterem, bo nie ma tam dróg), pogrążało się coraz to głębiej i głębiej w kanadyjskiej puszczy, która ciągnie się aż po tundrę.

Przed naszym obozowiskiem przebiegała rzadko wyrównywana droga gruntowa. Prowadziła od rezerwatu Indian do oddalanego godzinę drogi na południe miasteczka Geraldton. To właśnie w Geraldton spędzała ten dzień reszta obozu. To było pierwsze z miasteczek północnej Kanady jakie poznałem, i przyjeżdżając tam po raz pierwszy czułem się nieswojo. Każdy przyjazd do miasta po tygodniu ciężkiej pracy w lesie jest zwykle jak wyprawa do wesołego miasteczka, ale w tym jednym karuzele skrzypiały, na strzelnicy był do wygrania rozpruty miś, a jedynym artystą był pijany karzeł żonglujący nożami. Takie uczucie zawsze towarzyszyło mi w Geraldton, gdzie na ulicach bezpańskie psy mijały się z bezpańskimi dziećmi, stary Indianin na rowerze sprzedawał narkotyki, a w powietrzu unosiła się ciężka atmosfera bezrobocia, nudy i braku perspektyw. Nie lubiłem tam jeździć.

Cieszyłem się perspektywą spędzenia całego dnia samotnie, na łonie natury. Zszedłem boso do drogi, stanąłem na mostku poprowadzonym nad zwężeniem jeziora i wskoczyłem na główkę do wody. Nie była jeszcze ciepła, ale pozbyła się już igieł wbijających się w skórę. Zanurkowałem do dna i popłynąłem chwilę pod wodą, zanim nie wróciłem na powierzchnię. Położyłem się na plecach i dryfowałem dłuższą chwilę patrząc na chmury powoli przesuwające się po błękitnym niebie. Powtarzałem w ten sposób rytuał codziennej kąpieli. Wskakiwałem do tego jeziora każdego dnia po pracy, niezależnie od pogody. Jeżeli padał deszcz, kryłem się przed nim pod wodą, obmywałem z gnijących ciuchów, ubłoconych skarpet i ciężkich butów. Jeżeli dzień był ładny, wypoczywałem po wysiłku i z tafli jeziora oglądałem zachód Słońca. Jeśli byłem zmęczony owadami, chowałem się przed nimi pod wodą by chociaż na chwilę uwolnić się od nieustannego bzyczenia w uchu. Tego dnia po prostu upajałem się urokiem natury.

Wróciłem do namiotu i przygotowałem się na wyprawę. Spakowałem do plecaka książkę, ręcznik, wodę pitną i spray na owady. Wszedłem do kuchni i skradłem z lodówki trochę jedzenia na lunch. W węższym punkcie jeziora mieliśmy zacumowany kajak, do którego wrzuciłem plecak. Odepchnąłem kajak od brzegu i wskoczyłem do środka. Strząsnąłem jeszcze ze stopy pijawkę, która musiała czyhać na mnie w jeziornym mule, i zabrałem się za wiosłowanie. Chciałem zobaczyć jak daleko ciągnie się to jezioro które widzę i w którym kąpię się każdego dnia. Jezioro było wąskie, ale długie. Ostre zakręty sprawiały, że nieustannie miało się wrażenie że właśnie dopływa się do jego skraju. Tu i ówdzie wyłaniały się z jego dna malutkie wysepki, o skalistym brzegu, gęsto porośnięte drzewami. Opłynąłem jedną z nich i znalazłem punkt gdzie brzeg obniżał się i umożliwiał przycumowanie kajaku i wdrapanie się po skale w głąb wyspy. Wiedząc że jestem w tym miejscu sam i że prawdopodobnie nikt tu nie dotrze nawet w przeciągu najbliższych lat, rozebrałem się do naga i położyłem na skale wystawiony do Słońca. Czułem się oderwany od cywilizacji jak nigdy. W przeciągu ostatnich tygodni zdążyłem zapomnieć o problemach życia w mieście. Nie wiedziałem już co to korki na drogach, awaria Internetu, kolejka do lekarza, nudny dzień w pracy, spory polityczne, czy mandat za hałasowanie. Żyłem wśród natury, byłem oczarowany jej urokiem, jej spokojem, harmonią, byłem pogodzony z jej kaprysami, zasłuchany w jej mowę i podniecony jej zapachem. Pachniało wtedy żywicą.


26 czerwca 2012

Tańczyliśmy przy ognisku. Nie było nas wielu, mały krąg osób oświetlonych przez skromny płomień, tańczących przy muzyce puszczonej z głośników vana. Odbywały się pojedynki taneczne. Niski Kenijczyk w ciemnych okularach czuł się jak na parkiecie w Brooklynie wywijając całym ciałem do rapu, parodiowała go Kanadyjka o polskich korzeniach, której ciału alkohol pomógł nabrać podobnej elastyczności ruchów. Obok nich blondyneczka tańczyła balet, nie wiedzieć czemu, musiała lubić balet. Reszta tańczyła jak mogła, jak umiała, jak była w stanie. Kiedy kilkanaście minut wcześniej podjechaliśmy vanem pod ognisko, siedział przy nim tylko jeden brodacz kiwający rytmicznie głową i grający na gitarze ‘Personal Jesus’ siedzącej obok Hannie. Zdaje się że to jedyna piosenka jaką znał, bo nigdy nie słyszałem żeby grał co innego, ale widocznie ‘Personal Jesus’ jest niezawodny. Jak tylko skończył śpiewać, zaprowadził Hannę do namiotu.

Do ogniska dotarł kudłaty John. Bosy, w hawajskiej koszuli i słomianym kapeluszu, trzymający w ręce wyłudzonego na wszelki wypadek, ale jeszcze nie odpalonego papierosa. Odezwał się prawie nie otwierając ust, jakby mówił do siebie, ale jego głos przebił się ponad huczącą muzykę “Ricky zabrał Steve’a i Paul’a do szpitala”. Wyjaśnił, że na sąsiedniej polanie ognisko rozrosło się do olbrzymich rozmiarów. Chłopaki zaczęli rywalizować w skokach przez ogień, dwóch skakało z przeciwnych stron nie widząc się nawzajem, nieszczęśliwym trafem zderzyli się w powietrzu i spadli prosto na płonące belki. Zabrano ich na pogotowie z poparzeniami.

“Jedziemy tam!” zdecydowaliśmy. Usiadłem na quada. Na masce usiadły dwie osoby, trzy na bagażniku, jeszcze jedna na siedzeniu za mną. Musiałem prowadzić na stojąco żeby widzieć drogę ponad pasażerami. I tak niewiele widziałem, nie miałem reflektorów. Zrobiłem kontrolną rundkę wokół ogniska i ruszyłem leśną drogą. Na szczęście świeciły gwiazdy, bez nich jeździłbym po tej puszczy jak z zamkniętymi oczami. Przyczepił się do nas pies, który zaczął biegać przed maską ujadając. Cholera, byle go nie przyjechać, nie widziałem czarnego skurczybyka, namierzałem go słuchem. Gdy wjechaliśmy na mostek, zobaczyłem że ktoś rozebrany do gaci skacze do wody. Oby trzeźwy, bo jeszcze go będę musiał ratować. Zagapiłem się na skoczka i w ostatniej chwili zauważyłem jadący z naprzeciwka van. Zatrzymaliśmy się.
“Nie masz świateł?!” krzyknąłem do kierujące Niemca.
“Gdzie jedziecie?” zignorował pytanie.
“Na drugie ognisko, ponoć Steve’go i Pual’a zabrano do szpitala. A wy”?
“Co my”?
“Gdzie jedziecie?”
“Tak sobie jeździmy”.
Zeszliśmy z quada, pięć osób wysiadło z vana. Podeszliśmy do barierki mostku zobaczyć, co stało się ze skoczkiem. W wodzie wypatrzyliśmy dwie osoby, blisko siebie. Wróciliśmy do vana, zapaliliśmy światła i puściliśmy muzykę.

Minęły przynajmniej cztery godziny, kiedy wrócił Ricky ze Steve’m i Paul’em ze szpitala. Steve wyglądał jak po porażeniu prądem. Włosy sterczały mu do góry, oczy miał przekrwione, ręce zabandażowane. Paul miał dużo więcej szczęście. Miał owiniętą bandażem tylko jedną rękę do przedramienia. To była duża noc, ale też była poprzedzona ciężkim tygodniem, wszyscy odreagowywali, puszczali wodze. Ognisko organizowano zawsze po pięciu dniach pracy i po nim mieliśmy jeden dzień wolnego. W ten sposób mieliśmy coś, czym mogliśmy rozdzielać tygodnie, czego mogliśmy wyczekiwać. Praktycznie jedyna rozrywka podczas długich miesięcy spędzanych w puszczy, ale też mająca niezwykłego ducha. Ducha nie skrępowanej wolności, ducha osiemdziesięciu osób które mogły odetchnąć po pięciu dniach fizycznej mordęgi, ducha bezgranicznej przestrzeni kanadyjskiej puszczy.





środa, 5 lutego 2014

Wiatr od Północy

Wybraliśmy się w drogę, ja i Tommy. Przed nami 3000 km z Copacabana w Boliwii do Valparaiso w Chile. Pomysł był mój, przedstawiłem go Tommy’emu, a ten uwierzył że wiem co robię. Mylił się. Plan był następujący: pojedziemy najpierw autobusem do La Paz, gdzie w hostelu zostawiłem swój bagaż, stamtąd kolejnym autobusem przekroczymy granicę z Chile i dojedziemy do Arica, skąd złapiemy stopa do Santiago de Chile, a potem do Valparaiso.
“Nie mam pieniędzy” powiedział mi Tommy.
“Dlatego jedziemy stopem” odpowiedziałem.
“Boliwię przejeżdżamy autobusem”.
“W Boliwii autobusy kosztują grosze, a na tym odcinku i tak stopa byśmy nie załapali”.
“A w Chile złapiemy”?
“Bez problemu, jeden Austriak napisał mi niedawno że po Chile jeździ się szybko”.
“Hmm” mruknął Tommy i kiwnął głową uznając Austriaka za wiarygodną referencję. “A co z jedzeniem?” dopytał po chwili.
“Najemy się na zapas w La Paz, a zanim znowu zgłodniejemy będziemy już w Valparaiso”.

Przygotowanie do wyprawy zajęło mniej więcej tyle czasu co jej planowanie. Tommy dopił piwo i powiedział że jest gotowy. Większość ludzi dłużej wybiera się do sklepu po fajki. Wsiedliśmy do autobusu do La Paz. Kupiliśmy wcześniej wódkę i gdy dopijaliśmy ją w łódeczce przeprawiającej nas przez cieśninę Tiquina na jeziorze Titicaca, Tommy był podekscytowany niespodzianką jaką urządzimy Samowi w Valparaiso. Sam to nasz wspólny znajomy z pracy w Kanadzie, który włóczył się ze mną przez miesiąc po Argentynie, zanim nie przyłączył się do grupy hippisów w El Bolson i zaczął pomagać im w budowie domu z gliny. Dowiedziałem się że spędza Nowy Rok w Valparaiso, i tam mieliśmy go zaskoczyć. Nie wiedziałem jeszcze jak go tam znajdziemy, ale myślał indyk o niedzieli… Przed nami długa droga.


Odebrałem w La Paz swój plecak. Podszedłem do niego ostrożnie, wahając się czy podnosić go “rwaniem”, czy “podrzutem”. Osiemdziesięciolitrowy plecak turystyczny, wypchany po brzegi, ważący blisko trzydzieści kilo, kryjący w sobie m.in. sześćdziesiąt metrów liny, czekan, śpiwór, namiot, dwie pary butów wspinaczkowych, encyklopedię Quebecu, uprząż i okulary lodowcowe. Obok mnie Tommy z wojskową kostką należącą ponoć wcześniej do holenderskiego żołnierza walczącego w II wojnie światowej, a w niej:
jedna para bielizny na zmianę,
szczoteczka do zębów,
kurtka przeciwdeszczowa,
biografia jakiegoś angielskiego pisarza.
Z tym plecakiem mniejszym niż tornister szóstoklasisty Tommy przemierzył drogę z Kolumbii do Chile i z powrotem.

Dotarliśmy do Chile. Przejazd granicy między Chile a Boliwią to nie tylko przekroczenie umownej linii administracyjnej. W tym przypadku różnicę między tym co znajduje się po jednej, a co po drugiej stronie granicy widać gołym okiem. Boliwia to kraj zamieszkany w większości przez rdzenną ludność indiańską. Ciemna skóra, inne rysy twarzy. To kraj gdzie folklor nigdy nie został wyparty z ulic. Codziennym ubiorem wciąż są tradycyjne stroje, kolorowe chusty, czarne meloniki. Handel odbywa się na ulicach, a nie w supermarketach. Sprzedaje się wyroby ręcznej roboty, które nie znają fabryk i dwóch lat gwarancji. Domy buduje się z niemalowanej czerwonej cegły. Słowem, Boliwia żyje swoją tradycją. Chile natomiast patrzy na Stany i na Europę. Jest krajem bogatym w złoża mineralne, istotnym dla polityki światowej, zaawansowanym technologicznie, a pod względem architektury i kultury do złudzenia przypominającym Hiszpanię czy Włochy. Egzotyka kraju latynoskiego została tu rozwodniona przez globalizację, tak jak krew zamieszkujących tu niegdyś Mapuchu została rozwodniona przez krew konkwistadorów. Dlatego też europejscy turyści docierający do Chile od północy czują się tu jak w domu.

My czuliśmy się w Chile zaszczuci, przynajmniej z początku. Mieliśmy ze sobą bardzo mało pieniędzy. Kiedy żyliśmy na plaży na boliwijskiej Wyspie Słońca nie widzieliśmy w tym problemu. Tam byliśmy solą ziemi, oddechem wiatru, synami Słońca. W Chile byliśmy cuchnącymi przybłędami, którzy nie mieli czym zapłacić za kawę. Czuliśmy się nieswojo. Autobus wysadził nas wieczorem na terminalu w centrum dużego miasta, Arica. Chcieliśmy zaszyć się gdzieś w bezpiecznym miejscu, przetrwać noc i rano opuścić miasto. Pokręciliśmy się chwilę w kółko, aż ktoś wskazał nam plażę. Wybrzeże wyglądało jakby przeniesiono je tam z Kalifornii. Masywne falochrony chroniące przed zalaniem gładki asfalt czteropasmowej drogi. Pomiędzy nimi niekończący się rząd palm na szerokim, spacerowym deptaku. Dalej wzgórze, z którego szczytu spogląda biały pomnik czuwającego nad miastem Chrystusa. Idąc wzdłuż drogi mijaliśmy bary, restauracje i kasyna, nas zaś mijały luksusowe auta. Piękny widok, ale nie dla dwóch włóczęgów szukających cienia który ukryłby ich do rana. W końcu wyszliśmy z miasta i dotarliśmy do rezydencji po drugiej stronie wzgórza. Na pierwszy rzut oka widać było że zamieszkiwały je osoby szukającego tego samego co my: ciszy, bezpieczeństwa i pięknego widoku. Oni mieli pieniądze więc spali w luksusowych willach, my nie mieliśmy więc spaliśmy na wydmie obok. Mimo to, zarówno oni jak i my zasnęliśmy przy tym samym widoku na krwistoczerwone Słońce tonące w wodach Pacyfiku.


Rano stanęliśmy na drodze. Mieliśmy do pokonania “ostatnią prostą”, czyli dwa tysiące kilometrów w prostej linii na południe pomiędzy wybrzeżem Pacyfiku a łańcuchem Andów. Ustawiliśmy się na autostradzie kilka kilometrów za miastem, gdzie żaden kierowca nie mógł pokazać nam gestem że nie jedzie w naszą stronę. Tam droga była tylko jedna. To nam dodawało otuchy. Do tego ruch był względnie duży, bo ta jedna droga przyjmowała na siebie cały tranzyt między Chile a Peru i między Chile a Boliwią. Wszystko było idealnie. Tak jak wtedy, gdy robisz ciasto dokładnie według przepisu, a wychodzi ci zakalec.

Mijały godziny i nikt się nie zatrzymywał. Stawaliśmy na drodze, kucaliśmy na piasku, kładliśmy się na plecakach, stawaliśmy, kucaliśmy, kładliśmy się, zmienialiśmy się na wartach, jeden stał, drugi leżał, leżeliśmy z uchem przy asfalcie nasłuchując aut, rozmawialiśmy, mamrotaliśmy, stawaliśmy, kucaliśmy, kładliśmy się, a ciężarówki przemykały jak pustynny wiatr głuchy na krzyk piasku. Porównanie nieprzypadkowe, bo też znajdowaliśmy się na pustyni Atacama. To był mój drugi raz na tej pustyni. Za pierwszym chciałem ją zjeździć rowerem, za drugim na stopa. Człowiek uczy się na błędach, ale nie zawsze wyciąga słuszne wnioski.

Ciało suszyło się w Słońcu, mózg się smażył. Nadzieja na zostanie pierwszym Polsko-Nowozelandzkim zespołem który pokona Atacama na stopa spłynęła z potem na rozgrzany asfalt, wyparowała, dołączyła do obłoków na niebie i odleciała na niedostępne południe. W mojej nagrzanej głowie pojawiła się myśl, że możemy zejść z drogi i iść w głąb pustyni, że tamtędy niedługo przejedzie rajd Dakar i że wystarczy że wypatrzę Małysza, a on nas zawiezie do samego Santiago. Rozważania przerwałem, bo nagle zatrzymał się samochód, osobówka. Spojrzeliśmy na niego nieufnie. Otworzyły się drzwi. Wysiadła dziewczyna może w naszym wieku, z walizeczką rozmiaru samolotowego. Drzwi zamknęły się, samochód zawrócił i odjechał szybko. Dziewczyna podeszła porozmawiać. Też łapała stopa, jechała w pobliże Iquique, gdzie pracowała jako kucharka w kopalni. Wystawiła kciuka. Nie minęło pięć minut, gdy zatrzymała się ciężarówka. Kierowca zapytał dziewczyny dokąd jedzie. Do Iquique. On też ale może zabrać tylko ją, bo nie ma więcej miejsca. Wsiadła. Ciężarówka odjechała. Spojrzałem na Tommy’ego, a on na mnie, obaj z nadzieją że to była fatamorgana.

Zabraliśmy plecaki i ruszyli z powrotem w stronę miasta. Szedłem zmęczony od Słońca, odwodnienia i dźwigania przez pustynię sześćdziesięciu metrów liny, czekana, butów wspinaczkowych i encyklopedii Quebecu, kiedy nagle Tommy krzyknął i pokazał palcem na czarny punkt na ziemi. Przy drodze leżał porzucony portfel. Otworzyliśmy. W środku dokumenty boliwijskiego kierowcy tira i pieniądze w kwocie niemal równej cenie dwóch biletów autobusowych do Santiago. “Gdybym był aniołem stróżem pomógłbym swojemu podopiecznemu właśnie w ten dzień, w tym miejscu, w taki sposób” powiedział Tommy. Przytaknąłem bez wahania, znak był oczywisty. Portfel leżał w miejscu gdzie nie chodzili ludzie, chyba że szukali miejsca do zakopania ciała. Portfel musiał zgubić kierowca, a szansa na to że zorientuje się o zgubie jeszcze przed oddalonym o trzysta kilometrów Iquique, zdąży zawrócić i wypatrzy go z tira zanim kto inny go zabierze, była blisko zeru. Wzięliśmy pieniądze, a portfel z dokumentami wrzuciliśmy do dworcowej skrzynki na listy.

Pieniędzy starczyło na dwa bilety, ale nie bezpośrednie do Santiago, tylko tańsze z przesiadką i nocą spędzoną w La Serena. Tę noc spędziliśmy wśród wysokich traw na polanie przy dworcu autobusowym. Właściwie nie była to polana, a duży, niezagospodarowany teren pełen rowów i pagórków, porośnięty trawą, krzewami i wszelkiego rodzaju zielskiem. Jedni wyprowadzali tam psy, inni robili wszystko czego nie robiliby w centrum miasta gdyby nie rowy, pagórki i wysoka trawa. Mogliśmy czuć się bezpiecznie. Pomijając nawet to, że teren był duży, nierówny i byliśmy w nim zupełnie niewidoczni, to przecież kto chciałby rabować kogoś, kto już śpi w rowie. Tak spędziliśmy kolejną ciepłą noc, na łonie natury, pod rozgwieżdżonym niebem północnego Chile.

W Santiago mieliśmy dużo szczęścia. Skontaktowaliśmy się wcześniej przez couchsurfing z młodą dziewczyną, która zgodziła się nas ugościć. Terapeutka i wróżka, wytatuowana hinduskimi symbolami, o dobrym sercu i szczerym uśmiechu. Czuła bijącą od nas dobrą energię, a nie czuła naszej dwutygodniowej abstynencji od środków czystości. Nie mogliśmy lepiej trafić. Wykąpaliśmy się, wypraliśmy co mogliśmy, wyrzuciliśmy czego nie mogliśmy i opadliśmy na dywan poduszek rozłożonych w salonie. Camila, jak nazywała się nasza dobrodziejka, przygotowała nam kolacje, po czym długo rozmawialiśmy popijając lokalne drinki. Komfort kąpieli, poduszek, dużo śmiechu i prawdziwy posiłek odbudowały nas i naładowały energią. Rano Camila zabrała nas na ostatnie piętro budynku, skąd wyszliśmy na dach na którym, jak na wielu budynkach w Santiago, znajdował się basen dla lokatorów. I chociaż Santiago jest miastem mocno zanieczyszczonym, unoszący się smog nie jest w stanie całkowicie zakryć linii Andów, które podziwialiśmy unosząc się na tafli wody.

Leniwy poranek sprawił, że kiedy wybraliśmy się znowu w drogę było już późno i chociaż Valparaiso leży ledwie dwie i pół godziny drogi od Santiago, dotarliśmy tam już po zmierzchu. Do tego czasu zdobyłem już nazwę hostelu w którym zatrzymał się Sam i może odnaleźlibyśmy go bez problemu gdyby nie to, że akurat w ten dzień wypadały urodziny Tommy’ego, które uroczyście świętowaliśmy w drodze. Dawno wybiła północ kiedy stanęliśmy przed zamkniętymi drzwiami hostelu łupiąc w nie i nawołując Sama. Właściciel hostelu oczywiście chciał się nas pozbyć, więc wyszedł przed drzwi, ale zamiast spodziewanej konfrontacji z agresywnym motłochem usłyszał nietypową historię. Polak i Nowozelandczyk przyjechali do Chile z Boliwii żeby zrobić niespodziankę Australijczykowi, z którym sadzili drzewa w Kanadzie. Nawet jeśli nie uwierzył w prawdziwość tej historii, to przynajmniej docenił wysiłek włożony w jej ułożenie i poszedł obudzić Sama. Ten, schodząc do recepcji prędzej spodziewał się zobaczyć niedźwiedzia polarnego niż naszą dwójkę. Niespodzianka się udała.

W tym miejscu kończył się nasz plan. Nie sądziliśmy że dotrzemy aż do momentu spotkania z Samem i nawet nie sięgnęliśmy myślami dalej w przyszłość. Opcji nie mieliśmy wiele. Znajdowaliśmy się w Chile, w środku nocy, bez większych oszczędności i z bagażem na plecach. Sam nie mógł nam pomóc. Hostel był pełny i właściciel nie chciał nas tam widzieć. Jedyne co mogliśmy zrobić, to zostawić bagaże u Sama i zwyczajowo przespać się pod chmurką. Tyle że ostatnie godziny spędzone na ulicach miasta już nam uświadomiły, że tym razem nie będzie łatwo.

Valparaiso jest znane jako romantyczny port, miasto kolorowych domków, pięćdziesięciu wzgórz, dom artystów, stolica chilijskiej bohemii, miasto narodowego poety Pabla Nerudy, już sama nazwa Valparaiso oznacza "rajską dolinę". Jednak jak każdy port, Valparaiso ma swoją drugą, ciemniejszą stronę. To miasto również tych których wyrzuciło na brzeg morze, lub odepchnęła stolica. Dawni marynarze, niezrozumiani pisarze, mierni muzycy i odmieńcy wszelkiej maści snują się jak cienie po mieście szukając łatwego grosza. Niemal w każdej uliczce i na każdym placu na kogoś natrafialiśmy i byliśmy niemal nieustannie przez kogoś obserwowani. Ci późnonocni spacerowicze uruchomili w nas dawno nieużywany, skryty pod kopułą czaszki dzwoneczek alarmu. Wpadliśmy więc na pomysł noclegu na dachu jakiegoś budynku i przez następną godzinę wbijaliśmy wzrok w mijane mury, sprawdzając czy któryś da się pokonać. Klucząc tak między domkami wspinającymi się po wzgórzu, weszliśmy w korytarz wąskich uliczek. Z jednej z nich wypatrzyliśmy coś, co wyglądało jak dawny ogródek opuszczonego domu. Dojścia do niego broniła kupa złomu, zrzucanego tam zapewne przez sąsiadów. Przeszliśmy po niej ostrożnie i weszliśmy do ogródka, gdzie po uważnym wyczyszczeniu gleby z rozbitego szkła, rozłożyliśmy się pod gałęziami orzechowca. I chociaż zgodnie okrzyknęliśmy ten nocleg najgorszym w życiu, czuliśmy się tam bezpieczni jak u Pana Boga za piecem.




Następną nocą była już ta ostatnia w roku, sylwestrowa, którą w Valparaiso obchodzi się ze szczególnym rozmachem. Rokrocznie do tego ćwierć-milionowego miasta przyjeżdża milion turystów by obejrzeć drugi po Rio de Janerio największy pokaz fajerwerków w Ameryce Południowej. Fajerwerki wystrzeliwane są z osiemnastu punktów ustawionych wzdłuż zatoki Valparaiso aż po sąsiednie Vina del Mar, na długości około trzynastu kilometrów. Miasto z ubiegło nocnej knajpy morderców przemieniło się w gigantyczny festiwal. Wszędzie słychać było muzykę, wszędzie tańczyli ludzie, z nieba co raz opadało confetti, a na ulicach panował tłok jakby Chile właśnie odzyskało niepodległość. Na każdym kroku ktoś nas wciągał w rozmowę, wspólny taniec, czy picie białego wina z wydrążonego melona. Ta karnawałowa bomba wybuchła po północy, a eksplozja rozrzuciła naszą trójkę gringo po różnych kątach miasta. Ja obudziłem się na plaży, Tommy na skarpie za Vina del Mar przytulony do drzewa, a Sam jakby kierowany autopilotem - na schodach prowadzących do swojego hostelu. Ja i Tommy, pamiętając poprzedni nocleg, i tak czuliśmy się jak wygrani na loterii.

Pierwszego dnia nowego roku usiedliśmy wszyscy na plaży i zaczęliśmy rozmawiać o dalszych planach. Było oczywiste że się rozdzielimy. Tommy miał już kupiony bilet na samolot powrotny do Nowej Zelandii, który odlatywał miesiąc później z oddalonej o 6500 km Kolumbii. Sam miał zaplanowane spotkanie z dziewczyną trzy miesiące później w Indiach, na które już zaczynał się spieszyć. Ja miałem najwięcej czasu, ale zamiast kontynuować podróże wolałem zatrzymać się na dłużej w Santiago de Chile, odszukać poznaną tam miesiąc wcześniej piękność i rozejrzeć się za pracą. Rozdzieliliśmy się już w Valparaiso. Sam i Tommy wyruszyli razem na północ, obierając tą samą drogę którą dopiero co przebyłem z Tommy’m, a ja cofnąłem się na wschód do Santiago. Ciężko mi było pozbyć się ich towarzystwa. Obaj byli urodzonymi włóczęgami, dającymi prowadzić się zachciankom i ufnymi we własne szczęście. Takie towarzystwo w podróży, to jak wiatr w żaglach który pomagał mi rozbijać się beztrosko po całym kontynencie. Teraz zostały mi tylko wiosła i siła własnych ramion.

W Santiago zacząłem działać według obmyślonego wcześniej planu. Od razu udałem się do największego w mieście hostelu, o którym słyszałem że zatrudnia pomoc, oferując w zamian darmowy dach nad głową. Poprosiłem o rozmowę z managarem i nie dałem mu się zbyć, dopóki nie obiecał mi przyjęcia do hostelowego staffu. Kosztowało mnie to kilkanaście godzin spędzonych na recepcji, ale i tak nie miałem dokąd indziej pójść. W hostelu nie było dla mnie ani pracy, ani miejsca w pokoju, była za to zgoda na zbudowanie sobie gniazdka w hostelowej rupieciarni. Spędziłem na tym następnych kilka dni. Zrzuciłem wszystkie graty w jeden kąt i oddzieliłem się od nich ścianą materacy, wstawiłem drzwi w puste framugi i zamontowałem na nich łańcuch, pozdejmowałem pajęczyny, odkurzyłem podłogę, przemyłem ściany, zmontowałem łóżko z nieużywanych desek, przytargałem sobie stół i krzesło i wreszcie zniosłem tam swoje rzeczy. Może i był to standard życia barokowego poety, ale wreszcie miałem swój własny kąt.


Pracy w hostelu nigdy nie było dużo i wciąż dysponowałem dużą ilością wolnego czasu. Zacząłem szukać sposobu na zarobek. W Santiago pełno jest ulicznych sprzedawców, działających bez pozwolenia i gotowych w każdym momencie zwinąć swój biznes. Oferują jedzenie, chłodzone napoje, lody, inni wykonują piętnastominutowe masaże, albo urządzają pokazy cyrkowe. Wiedziałem że muszę wśród nich znaleźć miejsce na własny zarobek. Po kilku nieudanych próbach, wpadłem na pomysł sprzedaż lemoniady. Taką zimną lemoniadą z cytryną, miętą i cukrem poczęstowała mnie i Tommy’ego Camila z couchsurfingu, podczas naszej wspólnej wizyty w Santiago. Mięta rosła w hostelowym ogródku, znalazłem tanie cytryny i cukier na rynku, lód na kilogramy na targu rybnym, lodówkę turystyczną na wyprzedaży w markecie budowlanym, udało mi się nawet kupić plastykowe kubki w hurtowych ilościach. Dzięki temu byłem w stanie przygotować 10 litrów lemoniady za dwa i pół dolara, a sprzedawałem ją za dolara od kubka. Ustawiałem się przy wyjściu z najruchliwszej stacji metra o piątej po południu, gdy gorąco było nieznośne, i wyprzedawałem całe dziesięć litrów jeszcze przed siódmą. Dwie godziny takiej pracy pokrywały dwa dni moich wydatków na życie w Santiago.

Ledwie dwa tygodnie od przyjazdu do Santiago miałem już swoją dzienną rutynę, środki na utrzymanie i grupkę znajomych. Z dachem nad głową, hostelowym basenem, weekendowymi wypadami w Andy na wspinaczkę, „lemoniadowym imperium” i wiecznym Słońcem czułem, że wydrapałem sobie własny kącik w raju.

wtorek, 22 października 2013

Krew, pot i brud

Cz.1

Sadzenie drzew jest pracą tak wpisaną w pejzaż i kulturę Kanady, jak połów ryb w Szwecji, zbiór winogron we Francji czy wypas owiec w Nowej Zelandii. Cóż bardziej charakterystycznego dla kraju pachnącego żywicą niż praca w leśnictwie? Gdy tylko pierwsza fala ciepła roztopi zalegający od miesięcy śnieg, skorupa lodu wyzwoli z uścisku wody jezior, czarne niedźwiedzie przegonią na północ swoich polarnych braci, a Kanadyjczykom boiska hokejowe rozpłyną się pod nogami, tysiące młodych ludzi pakuje namiot, spray na komary, ciężkie buty i szpadel i jedzie na północ siać pola żywicy.

W maju zostałem tego samego dnia zaakceptowany przez dwóch pracodawców. Pierwszy oferował pracę w sklepie z pamiątkami w luksusowym hotelu w Górach Skalistych nad pięknym Lake Louise. Drugi, sadzenie drzew na nieprzychylnej człowiekowi dalekiej północy. Przechodząc te dwie rozmowy kwalifikacyjne czułem jakbym klęczał z pierścionkiem przed kobietą moich marzeń, a ona wymawiała magiczne “tak”, podczas gdy za moimi plecami stała umorusana błotem brzydula pytając “a może jednak ja?”. Wykonałem w pokoju ćwiczony na takie okazje taniec zwycięstwa i zacząłem pakować buty trekkingowe, sprzęt wspinaczkowy i kąpielówki, na wypadek gdyby w Lake Louise po roztopieniu się lodu dało się pływać. Zanim jednak wsiadłem do autobusu by spotkać się z wybranką mojego serca, podpytałem wśród znajomych kim jest ta brzydula z lasu. Pierwszą odpowiedzią jaką dostałem był ciężki wydech, po nim opuszczenie wzroku, długa cisza, podniesie wzroku i słowa: “To jest kur***ska ciężka praca”. Kto inny opowiedział mi o pracy z zasłyszanych opowieści i powiedział “ponoć najtwardsze chłopy jadą tam, łamią się i płaczą”. Tymczasem dostałem z Lake Louise maila z listą rzeczy do zabrania ze sobą, a na niej ani szpeju w góry, ani kąpielówek, tylko ‘ubiór formalny’. Natychmiast zadzwoniłem do swojej przyszłej szefowej, a ona potwierdziła moje obawy - mieli na myśli garnitur i krawat. Pomyślałem, że jeśli coś ma mnie złamać i zmusić do płaczu, prędzej będzie to koszula z blokującym tlen kołnierzem, niż przebieżka po lesie ze szpadlem.

Podstawy techniki sadzenia drzew da się wytłumaczyć w kilku zdaniach. Rozkop butem ziemię, aż dostaniesz się do gleby z minerałami. Wbij szpadel pod kątem prostym, jakbyś chciał przesunąć wskazówkę zegara z godziny dwunastej na trzecią. Przyciągnij szpadel do siebie, by powstał otwór szeroki na kilka centymetrów. Wsuń sadzonkę drzewa do dziury, umieszczając ją przy ściance otworu w pozycji prostej. Piętą buta naprzyj na glebę nieco przed otworem, tak by go dobrze zamknęła a drzewo tkwiło solidnie w ziemi. Oddal się o równe siedem stóp i zrób to ponownie. A potem jeszcze przynajmniej dwa tysiące razy tego dnia.



Sadzonki drzew mają średnią wysokość dwudziestu centymetrów i nosi się je w trzech torbach, umiejscowionych na wysokości bioder po obu bokach i za plecami. W torbach mieści się od trzystu do siedmiuset drzew, zależnie od wielkości sadzonek. Pełne torby ważą średnio od sześciu do dwunastu kilogramów. Żeby łatwiej dźwigać było ciężar, używa się uprzęży z dwoma ramionami opartymi na barkach, pasem biodrowym i drugim, na wysokości klatki piersiowej. Drzewa sadzi się na terenie wyznaczonym każdemu indywidualnie przez brygadzistę, ograniczonym flagami zrobionymi z kolorowej taśmy. Przy drodze ustawiana jest ‘kasa’, w której znajdują się kartony i palety z sadzonkami, i to tam napełnia się torby. Teren pod sadzenie bywa różny, bardzo różny… Piaszczysta plaża; olbrzymia, obrośnięta mchem skała; bagno; strome, porośnięte wysoką trawą zbocze; lub też tradycyjny, lekko podmokły teren z potężnymi, zagradzającymi drogę kłodami.

Sadzenie drzew to walka z czasem. Oczywiście, wszyscy walczą z czasem. Czas jest partnerem sparingowym każdego, kto mieszka w mieście. Byłem z tym oswojony i zdawało mi się że wiem, co to znaczy żyć w pośpiechu. Tyle że nie znałem jeszcze pośpiechu kogoś, kto zarabia osiem centów za posadzenie drzewa. Osiem centów! To znaczy że trzeba posadzić trzydzieści siedem drzew żeby zarobić na piwo, sto siedemdziesiąt żeby zjeść na mieście, pięć tysięcy sześćset żeby opłacić miesięczny czynsz, około ośmiu tysięcy siedmiuset żeby zwróciły się konieczne do pracy ubrania, buty i namiot. Sadzenie drzew to nie przyjacielski sparing z czasem. To walka MMA z biegającym po ścianach mnichem, stosującym styl Pięści Pięknej Wiosny.

Żeby zarobić minimalną kanadyjską pensję trzeba w ciągu dnia posadzić dziewięćset drzew, czyli jedno drzewo co czterdzieści sekund. Żeby zarobić pensję równą temu co można zarobić w niemal dowolnej letniej pracy, trzeba posadzić dwa tysiące drzew, czyli średnio jedno drzewo co osiemnaście sekund. Niemal każdego dnia zdarza się ktoś kto posadzi cztery tysiące drzew, czyli drzewo co dziewięć sekund. Rekordem obozu jest osiem tysięcy drzew w ciągu dnia, czyli nieco szybciej niż jedno drzewo co pięć sekund, licząc że nie zrobi się najmniejszej przerwy w przeciągu dziesięciu godzin pracy. To oznacza posadzenie każdego drzewa w czasie krótszym niż zajęło ci przeczytanie ostatniego zdania, w nieprzerwanym dziesięciogodzinnym ciągu. Pomyśl o tym następnym razem gdy powiesz ‘nie mam czasu’ albo ‘spieszę się’.

Walka z czasem to doprowadzenie do perfekcji techniki sadzenia drzew, szybkość ruchów i skrócenie do minimum czasu poświęcanego potrzebom ciała. Każdy nowicjusz, przyzwyczajony standardami dowolnej innej pracy i cywilizowanego świata jako takiego, z początku robi sobie przerwy na lunch, idzie do plecaka po papier toaletowy kiedy zachodzi potrzeba, omija łukiem kałuże, itp. Robi wszystko jak należy, jest czysty, ma pełny brzuch i lśniącą dupę, ale nie sadzi drzew. Tymczasem kto inny je w biegu, sra po gaciach, szoruje twarzą ziemię i wychodzi z podwójną pensją za ten sam czas pracy. Dzielą ich długie tygodnie, miesiące szlifowania charakteru. Nowicjusz z dumnego pracownika mającego swoją godność i znającego swoje prawa, dzień po dniu, niemal nie zdając sobie z tego sprawy, zamienia się w mięsożercę walczącego o byt.


Któregoś dnia odwiedził mnie naczelnik obozu, a mi nawet nie przyszło do głowy zwolnić kroku, podnieść głowę, czy rzucić jakieś słowo powitania. Z twarzą blisko gleby kontynuowałem pracę i tylko krzyknąłem “biegnij po wodę!”. Powiedział później “wreszcie wyglądasz jak pracownik w robocie”. Innym razem zauważyłem, że po zjedzeniu kanapki siedzi ona ciężko na żołądku i spowalnia mnie przez pierwszych kilka minut pracy. Przestałem pakować do pracy kanapki i zastąpiłem je pomarańczami. Ich obieranie było jednak olbrzymią stratą czasu. Wtedy pomyślałem że mogę obierać je wcześniej, w vanie w drodze do pracy. To na zawsze rozwiązało problem lunchu. Soczyste pomarańcze wrzucane do gęby w biegu, ładujące ciało cukrem stało się moim remedium na głód i zmęczenie. Największym problemem pozostawała toaleta. Nie chodzi oczywiście o mocz, który każdy facet potrafi oddać biegnąc na pociąg. O bezużytności papieru toaletowego przekonałem się natychmiast. Moknie na deszczu, zamienia się w białą papkę i przypomina podcieranie się skąpanym w błocie psem, gubiącym do tego sierść. Zacząłem więc zwracać się w stronę zieleni i szybko posiadłem niemal szamańską wiedzę o darach Matki Natury i ich zastosowaniu w higienie osobistej. Nauczyłem się gdzie odnajdywać najszersze liście, jak rozpoznać z daleka gąbczasty mech, byłem jak Cejrowski nad Rio Grande. Wciąż byłem jednak wystawiony na dwie sytuację: nie ma w okolicy niczego co by mi zastąpiło aksamitny Velvet, albo mam wokół siebie taką hordę latającego robactwa, że jak tylko ściągnę portki obsiądą mi krocze czarną chmurą paska cenzury. Objawienie przyszło niespodziewanie i rozwiązało oba problemy. Posadziłem drzewo, opuściłem spodnie, kucnąłem na nie więcej niż pięć sekund, naciągnąłem spodnie z powrotem, zrobiłem dwa kroki posadziłem kolejne drzewo. Kultura padła z płaczem w ramiona cywilizacji, po czym obie runęły z hukiem.

Kiedyś wydawało mi się, że kocham naturę. Dopiero teraz uświadomiłem sobie jak patetyczna jest to miłość. Miłość, która nigdy nie będzie odwzajemniona. W najlepszym wypadku może spotkać się z obojętnością, w najgorszym - drapieżną odpowiedzią. Kochać góry, to jak zakochać się w piękności z okładki magazynu. Chociaż ty wzdychasz do niej co rano i co wieczór, ona nawet nie wie że istniejesz. Góry mają kamienne serce. Natomiast kochać lasy północnej Kanady, to już masochizm, beznadziejny przypadek. To ożenienie się z kobietą, która okłada cię patelnią bo zupa była za słona. W którymś momencie poczułem, że natura chce mojej krwi. Chce widzieć jak męczę się, jak mięknę, w końcu łamię się, krwawię, przechodzę mękę, aż do momentu gdy ginę pochłonięty przez bagna i niknę z powierzchni ziemi. Zaczyna się od pogody i robactwa. Pogoda, to nieustający przez dziesięć dni deszcz, przychodzący po nim grad i śnieg, po którym bez słowa usprawiedliwienia przychodzi duszący, czterdziestostopniowy gorąc. Natomiast robactwo, to nie dokuczliwy komar bzyczący w namiocie przed zaśnięciem. To czarna chmura much nieustannie krążąca nad głową, do której trzeba się przyzwyczaić jak święty do aureoli. Te malutkie czarne muszki były przez lata szkolone przez japońskich kamikaze. Krążą przez godzinę nad twoją głową, by nagle zapikować w dół, wlecieć do uszu, nosa, gardła i oczu. Śmierć w twoim ciele, to dla takiej czarnej muszki śmierć szlachetna. W tym czasie ich towarzysze obsiadają twoje ramiona, nogi, kark i twarz, upuszczając krew powoli, według starożytnej szkoły tortur. Nie można chronić się od nich sprayem owadobójczym. Spływa z potem po kilku minutach. Regularne smarowanie twarzy i ramion błotem pomaga odrobinę, ale w żadnym wypadku nie załatwia problemu. Jedyną obroną jest trzymanie głowy opuszczonej nisko nad ziemią i szybkie przemieszczanie się do przodu. Któregoś dnia mknąłem tak w pozycji narciarza biegowego podczas zjazdu, sadząc oczywiście drzewa. Dwie muchy wleciały mi do uszu. Wykrzyknąłem jakieś przekleństwo. Kilka much wleciało mi do gardła. Zamknąłem buzię, przełknąłem je i zacząłem oddychać przez nos. Wleciały do obu dziurek. Podniosłem się zrozpaczony. Jedna wleciała do oka. Opamiętałem się, zamknąłem to oko, pochyliłem głowę i kontynuowałem pracę posługując się drugim okiem i oddychając prze minimalnie rozchylone usta. Wtedy nadziałem się czynnym okiem prosto na wystającą z przewalonego konara gałąź. Padłem na ziemię znokautowany przez naturę. Komary otuliły mnie jedwabnym płaszczem. “Czy zdaje ci się słyszeć w tym brzęczeniu much swoje imię, jakby ktoś cię wołał a potem rozglądasz się i nikogo nie ma?” zapytał mnie kiedyś mój brygadzista. Tak, wszyscy tam wariujemy.

Któregoś dnia postanowiliśmy odejść z pracy, ja i Chris, pół niemiec - pół rusek. Ja byłem złamany nieustannym deszczem, robactwem i nie zarabianiem żadnych pieniędzy. Od tygodnia musieliśmy przesadzać drzewa bo nie przeszły kontroli jakości i pracując po dziesięć godzin dziennie nie zarabialiśmy ani grosza. Dla Chrisa momentem decydującym było zapadnięcie się po pas w bagnie. Nie mógł się ruszyć obciążany ciężkimi torbami, których nie dał rady odpiąć. Zapadał się powoli w lodowatej mazi, a śnieg padał mu na twarz. Po godzinie, gdy tkwił w błocie już po pachy, usłyszał jego krzyki brygadzista i pomógł mu się wydostać. Chris spędził resztę dnia w vanie telepiąc się z zimna i mrucząc coś do siebie. Dzień później obaj spakowaliśmy się i pojechaliśmy do miasta. Planowaliśmy na stopa dojechać do Alberty i szukać szczęścia w położonych na północy, wokół Fortu Mcmurray, platformach wiertniczych. Przed odjazdem zaproponowałem jeszcze rzut monetą. Lubiłem podejmować decyzje w ten sposób. Na kanadyjskiej dwudolarców na jednej stronie widnieje królowa Anglii, na drugiej niedźwiedź. Niedźwiedź to oczywiście zostanie w buszu, królowa miała być nowym życiem w Albercie. Chris był przeciwny pomysłowi, ale rzuciliśmy. Niedźwiedź. Obaj natychmiast upadliśmy na duchu. Mówiłem że to nie szkodzi, że to przecież zwykła moneta, i że i tak możemy jechać do Alberty. Chris odpalił papierosa mówiąc “Nie mogę walczyć z przeznaczeniem”. Wzruszyłem ramionami, kupiliśmy butelkę Jaggera. Gdy szef znalazł nas z tą butelką przy głównej ulicy miasta, podjechał do monopolowego i kupił nam drugą. Był dobrym psychologiem.

Sadzenie drzew ma w sobie więcej cech sportu, niż pracy zarobkowej. Nie chodzi o spełnianie czyiś oczekiwań, ale o walkę z samym sobą. Dzień sadzenia można porównać do przebiegnięcia co najmniej maratonu dziennie, co dzień przez trzy miesiące. Chociaż jeśli ktoś dałby któremukolwiek z nas wybór przebiegania maratonu dziennie za te same pieniądze, wszyscy bylibyśmy maratończykami. Do wykonywania tego sportu potrzebny jest trening fizyczny i psychiczny. To nieustanny postęp, planowanie, obieranie taktyki i trening, trening, trening. Posadzenie czterech tysięcy drzew to zarobek trzystu dwudziestu dolarów za dzień pracy. Ale gdyby ktoś zapytał dowolnego pracownika czy bardziej zależy mu na posadzeniu czterech tysięcy drzew, czy na zarobieniu trzystu dwudziestu dolarów, każdy odpowiedziałby że liczy się liczba drzew. Pieniądze są pieniędzmi, ale cztery tysiące drzew w ciągu dnia to zwycięstwo nad własnym ciałem, własnym umysłem, no i skopanie dupy naturze. Nie ma piękniejszego uczucia.



Jak wygląda taki dzień bicia rekordów? Umysł jest nastawiony na konkretną liczbę już dzień przedtem. Człowiek kładzie się do łóżka wcześnie, myśląc wyłącznie o jutrze. Rano szykuje się uważnie. Zajmuje się wszystkimi urazami. Zakleja pęcherze, obwiązuje kolana bandażami, smaruje maścią rany. Buty zakleja taśmą montażową, żeby nie rozwiązywały się sznurówki. Jeżeli buty już się rozpadają, okleja je taśmą wokoło, żeby trzymały się w całości. Tą samą taśmą zakleja palce powyżej od zgięcia, by nie krwawić zbyt dużo i nie stracić paznokci. Ręka wbije się językiem kameleona w ziemię przynajmniej cztery tysiące razy rozbijając się o kamienie i korzenie, trzeba ją jakoś chronić. Na śniadanie je dużo, ładuje się cukrem i proteinami. Wypełnia baniak dziesięcioma litrami wody, to jest minimum na dzień takiej pracy. Pomarańcze obiera w vanie. W drodze do pracy nie śpi, tylko wbija wzrok w okno, wyobrażając sobie siebie w mechanicznym ruchu. Gdy van się zatrzymuje wyskakuje z niego jak kukułka z zegara. Bierze szpadel, wrzuca do torby drzewa i startuje do biegu. Na początku sezonu, obserwując doświadczonych pracowników zastanawiałem się co im przechodzi przez myśli podczas takiego dnia transu. Nie potrafili odpowiedzieć, ale w końcu odkryłem to sam - niewiele. “Drzewo… drzewo… drzewo… kurwa… drzewo… kurwa… kurwa.. drzewo… drzewo… kurwa już dziewiąta trzydzieści cztery! drzewo drzewo drzewo drzewo..”. Okazjonalnie wślizgnie się jakieś przemyślenie egzystencjalne typu “Jesteś zwerzakiem Maras! Jesteś zwierzakiem! Jesteś czołgiem! Jesteś czołgiem z ciała, zwierzęciem z umysłu!”. Czasem wpadnie do głowy coś głupiego, co umysł nagle postanowił przywołać, scena z Riddicka gdy ten mówi grobowym głosem “Jest tylko jedna prędkość, moja prędkość”, ale zaraz umysł się ogarnia i wraca do normalnego “drzewo… kurwa… drzewo… drzewo..”. Na koniec dnia przychodzi chwila triumfu. Okrzyk znajomego “Ile?!”, odkrzyk “Cztery czterysta”, “Jesteś zwierzakiem!”. Czyli jednak.

CDN